Parę słów o sobie...

Urodziłam się w 1966 roku w Gliwicach. Obecnie mieszkam z dziećmi i dwoma psami w drewnianym domku na wsi pod Gdańskiem. Dom otoczony jest brzeziną. W ciągu dnia zewsząd dobiega świergot ptaków, kukanie kukułki, pokrzykiwanie żurawii, a wieczorami można wsłuchiwać się w żabie koncerty, którym towarzyszy solista: kląskający słowik.

Z zawodu jestem lekarzem ginekologiem-położnikiem. Zanim nim zostałam, imałam się różnych dorywczych zajęć. Przez kilka miesięcy miałam stragan z warzywami, przemycałam sprzęt elektroniczny z RFN do Polski, prezerwatywy do Jugosławii, handlowałam na rynkach, sprzedając papierosy (sama jestem osobą całkowicie niepalącą). Kiedyś pewien staruszek przystanął przy moim stoliczku turystycznym zawalonym dziesiątkami paczek z papierosami (byłam już wówczas po studiach, pracowałam w szpitalu, robiąc staż, ale nie widziałam powodu, by się tym chwalić handlującym wkoło ludziom) i powiedział do mnie: "Młoda jesteś, wzięłabyś się do jakiejś nauki, zdobyła porządny zawód, zamiast tutaj tracić czas". Jakoś nie przyszło mu do głowy, że wykształcenie nie jest równoznaczne z niezależnością.

Przez kilka lat pracowałam na Akademii Medycznej, ucząc studentów i pisząc prace naukowe. Kiedyś mój profesor, oddając mi po przeczytaniu jeden z moich artykułów, powiedział, że bardzo lubi czytać moje dzieła, ponieważ piszę pięknym językiem polskim. I wtedy otworzyły się w moim mózgu jakieś dawno zatrzaśnięte drzwi. Przypomniałam sobie, że, będąc nastolatką, marzyłam o tym, by wydać książkę. Pisałam wówczas dużo: wiersze i powieści, ale szarość dnia codziennego sprawiła, że zapomniałam o swoich marzeniach.

Rozwodniątko powstawało równolegle do doktoratu i oba utwory skończyłam pisać prawie jednocześnie. Zawsze miałam dziwną przypadłość, że gdy uczyłam się do egzaminu, musiałam jednocześnie czytać książki beletrystyczne, zazwyczaj kryminały, a im trudniejszy egzamin mnie czekał, tym więcej książek pochłaniałam. Pisanie powieści było też dla mnie odskocznią od nudnych tabelek i wykresów.

Praca lekarza daje mi wiele satysfakcji. Lubię pomagać kobietom, starając się ogarniać je jako całość, a nie tylko zajmując się ich ginekologicznymi problemami. Czasami, zanim pacjentka usiądzie i odezwie się, wiem, że jest człowiekiem zagubionym i nieszczęśliwym, krzyczącym o pomoc. To widać po sposobie poruszania się, wyrazie oczu, kolorycie cery. Potrzebuje, zamiast tabletek, kilku leczniczych słów. Jednak, bym jej mogła pomóc, ona musi całkowicie mi zaufać. Niejednokrotnie przychodzą do mnie kobiety źle nastawione do lekarzy, przekonane, że niczego nie umiem i istnieję tylko po to, by ludziom robić krzywdę. Wydaje im się, że godzina siedzenia w internecie może zastąpić lata nauki i doświadczenia. Im nie jestem w stanie pomóc. Wyjdą ode mnie utwierdzone w swoich przeświadczeniach. Ale przecież one robią krzywdę sobie, a nie mnie.

Ponad 99% mojej pracy to rutyna, ale czasami zdarzają się pacjentki, dla których warto wykonywać ten zawód.

Kiedyś przyszła do mnie ponad czterdziestoletnia dziewica. Dostała zaproszenie na pobranie rutynowej cytologii. Jakoś udało mi się ją zbadać, a była to też jej pierwsza wizyta u ginekologa. Nie minęły dwa miesiące, kiedy wróciła do mnie w ciąży, a zaraz po tym wyszła za mąż. Ciąży co prawda nie udało się utrzymać, ale jej życie zmieniło się diametralnie. Mam nadzieję, że na korzyść.

Innym razem pojawiła się u mnie pięćdziesięcioletnia kupka nieszczęścia. Przygarbiona, ze zwiędłą cerą, zaszczutym spojrzeniem, rozdygotanymi rękoma, ciągnąca stopy po ziemi, z nieumytymi szpakowatymi włosami. Załamana brakiem pracy i perspektyw. Minęły dwa lata. Dzisiaj wchodzi do mojego gabinetu sprężystym krokiem, z uśmiechem na ustach, rumianą cerą, czupryną błyskającą miedzianymi refleksami. Po prostu: kobieta sukcesu. Jej życie odmieniły codziennie brane dwie malutkie tabletki i żadna z nich nie jest lekiem antydepresyjnym.

Jeszcze inna, trzydziestopięcioletnia panna, zniechęcona do życia, do ludzi, z bardzo brzydką cerą, szpikowana przez różnych lekarzy tonami leków. Większość leków odstawiłam, chwilę z nią porozmawiałam. Po dwóch miesiącach wróciła cała w skowronkach, z lśniącymi radością oczyma i cerą, może nie idealną, ale do zaakceptowania. Wyściskała mnie, twierdząc, że odmieniłam jej los, bo znalazła mężczyznę swojego życia, przeprowadza się, wychodzi za mąż. Hm...

Moje książki są smutne. Ale nie brakuje w nich iskierek radości i elementów bajkowych. Przez ich kartki przewijają się krasnoludki, gadające głazy, czarodziejscy dziadkowie, utopce... Nie wierzycie, że takie stwory istnieją naprawdę, nigdy ich nie widzieliście? Ale wasza niewiara, ani to, że ich nie widzieliście, nie znaczy, że ich nie ma. Ilu rzeczy nie widzicie, a one istnieją? A kto jak nie złośliwe skrzaty chowa wam różne przedmioty w domu, tak że długo ich nie możecie znaleźć. Przecież nie wy sami.

Nasze życie jest pełne trosk i nieszczęść, ale przeplatane radościami i momentami szczęścia. Cieszcie się każdą radosną chwilą, każdym życzliwym gestem, każdą, nawet najbardziej przelotną miłością, bo to one nadają życiu sens, są jak diamenty zakopane w szarym pyle, trzeba się pochylić i ich poszukać.

Coś więcej?

Ostatnio w Dzienniku Bałtyckim ukazał się wywiad o mojej twórczości. Serdecznie zachęcam do przeczytania!